Skip links

Ciężki los terminatora.

Droga do bycia mistrzem cechowym w średniowieczu była długa, trudna i kosztowna. Dlatego nie każdemu kto ją zaczynał udało się przejść do końca. Cechy dbały o to by liczba mistrzów nie była za duża, żeby nie doprowadzać do zbyt dużej konkurencji między nimi.

Początki

Drogę do mistrzostwa kandydaci zaczynali od bycia uczniem czyli terminatorem.

Do terminu oddawano dzieci w wieko 9-12 lat.

Czas nauki trwał przeciętnie od 3 do 4 lat, chociaż w niektórych rzemiosłach dochodził 8, a nawet 9 lat. Trwało to nie tyle z trudności nauczania, ile z chęci zapewnienia majstrowi przez dłuższy okres niesłychanie taniego pracownika. Zdarzało się również, że czas nauki nie był ustalony z góry, ale zależał od szybkości, z jaką terminator wykonywał wyznaczone mu prace. U niektórych grup sukienników musiał on np. przygotować określoną liczbę postawów materii. System taki znakomicie wpływał na zwiększenie wydajności pracy uczniów.

Wynagrodzenie

W czasie nauki terminator nie pobierał żadnego wynagrodzenia prócz utrzymania, czasem odzieży. Czas pracy terminatorów nie był ograniczony przez żadne przepisy. Wiele statutów zawiera nawet wzmiankę, że uczeń powinien wstawać najwcześniej ze wszystkich mieszkańców domu i najpóźniej kłaść się na spoczynek. Zdarzały się wypadki, iż zmuszano uczniów do w niedzielę święta. Bicie, a nawet katowanie terminatorów było zjawiskiem codziennym. Pracodawca odpowiadał tylko wówczas, gdy trwale okaleczył ucznia.

Najem uczniów, będących tak tanią i wygodną w eksploatacji siłą roboczą, regulowały również drobiazgowe przepisy cechowe. Odbywał się on zwykle przy świadkach. Po okresie krótkiej próby (od 2 do 4 tygodni) mistrz obowiązany był zapisać terminatora do ksiąg korporacji i wpłacić pewne, niewielkie zresztą opłaty do kasy brackiej. Ta ewidencja pozwalała cechom kontrolować, czy mistrzowie nie wyzwalają swych uczniów przedwcześnie, czy nie trzymają ich zbyt wielu, a także czy uczniowie niezbiegają od nich przed końcem nauki.

Ciężka dola ucznia.

Złe traktowanie, brak lub bardzo niskie wynagrodzenie, oraz praca ponad siły wszystko to było powodem częstych ucieczek terminatorów. Pierwsze wzmianki na ten temat znajdujemy już w źródłach z XV wieku. Przełom XVI i XVII stulecia przyniósł wzrost zbiegostwa, co można chyba uznać za dowód, iż rozkwit rzemiosła nie oznaczał bynajmniej poprawy sytuacji zatrudnionych w nim ludzi.

Ucieczkom nie zapobiegały surowe ustawy wydawane przeciw zbiegom, posyłanie za nimi listów gończych i zmuszanie do powrotu do tego samego mistrza, od którego uciekali, a nawet osadzanie w więzieniu. Nie na wiele przydało się również otaczanie terminatorów ścisłą kontrolą, zakazywanie im wydalania się z warsztatu bez zezwolenia, zwłaszcza wieczorem lub w nocy itp. Ucieczka była jedyną szansą wydobycia się z ciemnego, ciasnego warsztatu, w którym harówka trwała od świtu do nocy. Legalne rozwiązanie umowy o termin było bardzo trudne do przeprowadzenia. Nawet śmierć mistrza nie stwarzała nie pomagała a zatrudnienia na własną rękę było surowo wzbronione.

Wyzwoliny

W tych warunkach dzień wyzwolin był wielkim świętem, którego oczekiwano z niecierpliwością. Podstawę wyzwolin stanowiło wydanie uczniowi przez cech świadectwa ukończenia terminu. W niektórych cechach wymagane było od ucznia złożenie egzaminu, w większości tylko świadectwo mistrza o dobrym sprawowaniu się w czasie nauki.

Ale wyzwoliny na towarzysza czyli czeladnika to nie tylko oficjalny akt w korporacji mistrzów. Gdy już były uczeń otrzymał upragnione papiery, zaczynały się tradycyjne obrzędy, mające wprowadzić nowicjusza do grona czeladzi. Odbywały się one zazwyczaj w gospodzie czeladniczej i nie zawsze były łatwe do zniesienia przez delikwenta. W większości rzemiosł, zwłaszcza tam, gdzie istniały organizacje czeladnicze, wprowadzono w XVI i XVII wieku zwyczaj, że wyzwalany musiał się wkupić do bractwa, towarzyszy. U konwisarzy kosztowało to talara u gwoździarzy – pierwszą tygodniową pensję czeladniczą, u kowali guldena. Zaledwie nieszczęsny chłopak wrzucił do skrzyni brackiej swą należność, rzucała się na niego rozwrzeszczana gromada najbardziej złośliwych czeladników. Spętany grubymi powrozami i rzucony na wysuniętą na środek izby ławę poddawany był teraz bolesnej obróbce. Czeladnicy udawali, że „heblują” nie okrzesanego nowicjusza, strzyga go i golą – wszystko przy akompaniamencie brutalnych razów, kopniaków i uszczypnięć. Operacja taka nie zawsze kończyła się tylko sińcami. Wydana w roku 1563 ordynacja dla czeladzi stolarzy i snycerzy zalecała mistrzom czuwanie nad wyzwolinami: winni baczyć, aby przy tej okazji nie dochodziło do szkodliwych dla zdrowia wybryków, zwłaszcza zaś do bezmyślnych okaleczeń. Ale podnieceni piwem, rozbrykani czeladnicy, nie dawali się łatwo odciągnąć od ofiary. Każdy z nich zapewne przypominał sobie własne wyzwoliny.

Źródło:
Wiesław Gierłowski – Bursztyn i gdańscy bursztynnicy” – Wydawnictwo Marpress Gdańsk 1999r.

Zdjęcie – Wikipedia

Jeśli chcesz dostawać regularnie historie i informacje o spacerach, zapisz się do newslettera.

Błąd: Brak formularza kontaktowego.

Return to top of page